Przyjaciele inicjatywy „Ludzie z Pasją” zapraszają do wzięcia udziału w projekcie

Kabaret NASZ

Pasja jest jak partnerka. Poświęcasz jej czas, starasz się, żeby była zadowolona, żebyś ty był zadowolony. Niektórzy twierdzą, że tak jak w związku jest pożądanie, to w życiu takim pożądaniem jest pasja. I dlatego trzeba mieć pasję – mówi Maciej Jurasiński, podsumowując wywiad, którego bohaterami byli przedstawiciele Kabaretu Nasz: Emil Dańczak, Monika Mączyńska i założyciel kabaretu, czyli Maciej Jurasiński we własnej osobie.

POCZĄTKI IŚCIE KABARETOWE

Kabaret narodził się, jak na kabaret przystało, w knajpie. Godny początek w dawnej  restauracji „Pod Kłosem” był owocny, bo sukcesów trochę było:  w 1997 roku zdobyliśmy I miejsce w Wojewódzkim Przeglądzie Kabaretów w Niebylcu, za co w nagrodę otrzymaliśmy radiomagnetofon. Dwukrotnie w 1998 i 2001 roku wzięliśmy udział w Ogólnopolskich Biesiadach teatralnych w Horyńcu, w 1999 roku występowaliśmy w eliminacjach do Paki, corocznie braliśmy udział w Ogólnopolskim Przeglądzie Kabaretów Wiejskich, gdzie w 1998 zdobyliśmy szóste, potem  czwarte, a następnie drugie miejsce w kategorii piosenki. W 2002 roku dołączył do nas kolega Emil Dańczak – opowiada Maciej Jurasiński.

PRZERWA

2012 rok to smutna data, bo brakło wtedy Jacka Batora, który był fundamentem naszego kabaretu. Z nim zaczynałem się bawić w kabaret w już w szkole, gdzie Jacek był nie do podrobienia. Był niepowtarzalny, potrafił się śmiać na zawołanie tak, że wszyscy pękali ze śmiechu. Miał coś takiego. Trzeba to mieć. W 2012 roku brakło Jacka i odechciało mi się kabaretu, głównie z tego powodu. Jeszcze w 2008 roku z Jackiem udało nam się zrobić „Śmiechu Naszego Powszedniego”, który był nagrany przez Regionalną Telewizję Rzeszów. 2012 rok to był, na jakiś czas, koniec kabaretu – mówi Maciej Jurasiński.

REAKTYWACJA

 2017 rok to bardzo ważna data w istnieniu Kabaretu Nasz bo wróciliśmy do żywych. Ze starego składu został tylko Maciek –  ojciec założyciel, ja i jeszcze Julian Zych, który nam przygrywał, a dołączył do składu w 2006 roku. Wspólnie zrobiliśmy program „Koń by się uśmiał”, który był na tyle udany, że w 2017 roku zakwalifikowaliśmy się na Ogólnopolski Przegląd Piosenki Kabaretowej w Ostrołęce  i tam Daniel Maziarz, który do nas dołączył, wyśpiewał nam nagrodę Muzeum Polskiej Piosenki piosenką „Mucha”-  autorstwa Macieja. To był bardzo fajny sukces, który nas dodatkowo nakręcił do dalszych działań – mówi Emil Dańczak.

WYSTĘPY W CAŁEJ POLSCE

Następnie w 2018 roku była słynna „Paka”, gdzie zagraliśmy w ćwierćfinale. Było to doskonałe doświadczenie, przynajmniej ja mocno pamiętam zderzenie z krakowską publicznością, która zęby zjadła na rozmaitych kabaretach. Nie udało nam się wprawdzie dostać do finału z programem, ale zostaliśmy zakwalifikowani do programu z naszymi piosenkami. W 2017 roku dołączyła do nas jeszcze Dorota Sówka-Szmigiel, która jedną z tych piosenek śpiewała ,a była to piosenka „Poniedziałek” i właśnie z nią wystąpiliśmy w koncercie finałowym „Paki” – dodaje Emil Dańczak.

A w 2019 roku, na koniec, dołączyłam ja. Zadebiutowałam programem z okazji Dnia Kobiet. W maju pojechaliśmy do Warszawy, braliśmy udział w Przeglądzie o Laur Wiecha na Targówku, zajęliśmy skeczem „Husarzy dnia 7” II miejsce.  Później w lipcu wzięliśmy udział w słynnych warsztatach pakowskich, których zwieńczeniem była Mazurska Noc Kabaretowa. Były jeszcze warsztaty, podczas nich zrodziła się piosenka, do której tekst napisał Emil i Maciej, a muzykę sam mistrz Filip Jaślar. Poświęcił nam osobiście swój czas, mnóstwo uwagi, napisał muzykę do piosenki. I wysłaliśmy tego „Komara”, który wybzyczał nam nagrodę główną, z czego jesteśmy bardzo dumni – wspomina Monika Mączyńska.

KABARET NASZ – MIEJSCE TWÓRCZYCH DYNOWIAN

Przy okazji serdecznie pozdrawiamy pozostałych członków i wszystkie osoby, które współpracowały i  wciąż współpracują z kabaretem – pozdrawiamy Daniela Maziarza, Dorotkę Sówkę-Szmigiel, naszego Mirka, Julka Zycha, Kubę Trybalskiego i Grzegorza Hardulaka, który był z nami w pierwszej odsłonie Kabaretu, który nam robił scenografię, Franka Domina, Grażynę Malawską, Antoniego Dżułę, Marię Chudzikiewicz i Iwonę Woźniak. I wielu innych – chóralnie wymienia i wspomina swoich przyjaciół cały zespół.


Maciej Jurasiński

Dla mnie pasja to jest coś dodatkowego, suplement do życia , bez którego niektórzy po prostu nie dają rady – twierdzi z przekonaniem Maciej Jurasiński, Przyjaciel Inicjatywy „Dynów – Ludzie z Pasją”. Nauczyciel, znany i lubiany nie tylko ze względu na wyjątkowy dar pedagogiczny, lecz – przede wszystkim – osobowość, posiadanie wielu pasji i umiejętność dzielenia się nimi.

INSPIRACJĄ MAMA, INSPIRACJĄ DYNÓW

W Dynowie ludzi z pasją jest mnóstwo. Jedną z nich była chociażby moją ukochana Mama, która przyszła tu z nakazu pracy i dla niej pasją był teatr, animacja. Wszystko zaczęło się w szkole, kiedy zaczęła robić montaże, jeździła nawet po Polsce. Pamiętam Ogólnopolski Festiwal Teatru Małych Form, kiedy po raz pierwszy pojechaliśmy do Gdańska – był Mariusz Kasprowicz, była Ewa Czyżowska, Gośka Hardulak. Mieliśmy taką grupę zdolnych osób, Mama moja napisała scenariusz i to się sprawdziło, przyjęło. Jeździliśmy również do Tarnowa, byliśmy na Biesiadzie Teatralnej w Horyńcu.

OSOBISTE PASJE

W moim poczuciu pasja, jest to coś dodatkowego, co pozwala się spełnić.  Choć myślę, że pasją może być także możliwość kontaktu z ludźmi, współdziałania z nimi. To jest pasja, która wynikała z tego, że ja w szkole zacząłem bawić się w wierszyki, w kabaret – kiedy przyszedłem do szkoły to zacząłem rymować na różne okazje, także też szkolne. Moją pasją jest też, z pewnością, Dynów. Mieszkam tu i chcę tu zostać, kocham to miasteczko i dzięki temu napisałem parę rzeczy dotyczących  Dynowa  – na przykład „Jarmark Dynowski”. Z resztą Pan Antoni Dżuła do kilku moich dynowskich wierszy skomponował muzykę.

BEZ OBAW! PASJĄ TRZEBA SIĘ DZIELIĆ!

Pasja, bez dzielenia się nią zupełnie nie ma sensu. Myślę, że sama istota pasji polega na tym, aby umiejętnie zaszczepiać nią innych, aby w jakiś sposób stać się siewcą pasji. Warto mieć pasje, udowodnić, że małe środowisko nie musi być żadną przeszkodą, ani barierą. Prowincja nie musi być przeszkodą i dlatego myślę, że ci wszyscy, którzy patronują tej akcji, to właśnie tacy siewcy pasji, którzy sprawiają że pasjonaci nie mają kompleksów, wychodzą z ukrycia. Wierząc przy tym, że w małym środowisku można nie w cichości, w zaciszu domu do szuflady wszystko chować, tylko zarażać pasją innych. Myślę, że Dynowianie świetnie to robią i rozumieją.


Andrzej Sowa

Muzyka ludowa to jest nasza tożsamość narodowa, muzyka naszych dziadów, pradziadów – uważa Andrzej Sowa, podczas opowieści o swojej największej pasji, jaką jest muzykowanie w kapeli ludowej.

RODZINNE GRANIE

Fascynację muzyką przejąłem od Kapeli Sowów z Piątkowej, rodziny, z której z resztą się wywodzę. Równocześnie jednak zacząłem grać z kapelą ludową PGR Bachórz. To był bardzo dobry zespół, występował na Dożynkach Centralnych, byłem więc siedmiokrotnie na Dożynkach Centralnych w Warszawie, później w Bydgoszczy, w Poznaniu, w Opolu, w Koszalinie, w Białymstoku, w Piotrkowie Trybunalskim. Tam poznałem wiele kapel ludowych, do ich integracji przyczynił się głównie taki profesor Byszewski, który zapraszał na tygodniowe zgrupowanie około 20 kapel ludowych z różnych miejsc z Polski i zgrywał z nimi repertuar ten, który miał być zagrany w części wieńcowej. Poznawaliśmy się z kapelami z różnych stron Polski, a byli tam Kaszubi, Górale i z lubelskiego, i z poznańskiego. Miało to wpływ na to, że moja fascynacja z muzyką ludową jeszcze bardziej się nasiliła. I wtedy właśnie zwróciłem się do muzyki tej naszej, rodzimej, bardziej do tej piątkowskiej. Od czasu do czasu grałem z Sowami, bo ich basista, Pieter Sowa, czasami nie mógł czasami zagrać. I wtedy Wojciech przyjeżdżał do mnie rowerem z Piątkowej do Dynowa i prosił, żebym zagrał. I tak coraz bardziej się wciągałem.

WESELA I ZABAWY

Później nastąpił taki okres, że zacząłem chałturzyć w takim zespole weselono-zabawowym. Wtedy akurat mniej grałem z Kapelą PGR Bachórz i z Sowami, bo często było tak, że wszystkie soboty i niedziele były zapełnione, a oni przeważnie mieli koncerty właśnie w te dni. Nie było możliwości, bo tu można było zarobić, a tam te pieniądze były mniejsze, albo nie było ich wcale. I tak, przez pewien czas, zajmowałem się innymi sprawami, w tym często graniem na weselach i zabawach.

MŁODA HARTA

Nastał rok 2004 rok, bardzo sprzyjający moment, bo kilkoro dzieci z rodziny i znajomych uczyło się gry na skrzypcach w ognisku muzycznym. Postanowiłem więc założyć taką dziecięcą Kapelę Ludową i m18iałem o tyle sprawę ułatwioną, że nie musiałem tych dzieci uczyć muzyki od podstaw – smyczkowania, nut, itd. Oni już to umieli. Ja wówczas zacząłem pracę nad repertuarem kapeli Sowów, więc ukierunkowaliśmy się właśnie na ten repertuar i to zaczęło przynosić efekty. W ciągu pół roku byliśmy w Kazimierzu i zdobyliśmy pierwszą nagrodę w konkursie „Duży-Mały”, w tym samym roku na wakacjach nagraliśmy pierwszą płytę „Młoda Harta” . Tę kapelę sam ochrzciłem, bo większość dzieci była z Harty, a ja w tym czasie pracowałem jako nauczyciel muzyki w szkole. Tam mieliśmy bazę i mamy do dzisiaj, kapela istnieje, ma już duże osiągnięcia, bo w 2013 zdobyła Basztę w Kazimierzu w kategorii ‘folklor rekonstruowany’, potem przyszły kolejne sukcesy. Są naprawdę duże osiągnięcia tych młodych ludzi, bo przeważnie takie nagrody zdobywają muzycy ze sporym dorobkiem. To jest dla mnie prawdziwy zaszczyt, że młodzież tak bardzo wchłonęła t® muzykę, tak ją przyjęła. Obecnie nie boję się w ogóle, że „Młoda Harta” się rozpadnie, bo oni już są tak zaszczepieni, przesiąknięci ta muzyką, że trzymają się razem i nawet beze mnie mogą spokojnie działać.

POGÓRZANIE

Po dziesięciu latach działalności „Młodej Harty” założyłem „Kapelę Pogórzanie” przy przychylności pani Dyrektor MOK-u  w Dynowie. Powstała kapela złożona z dzieci dynowskich i nazwaliśmy ją Pogórzanie, bo Dynów jest, jakby nie było, stolicą Pogórza Dynowskiego. Ta kapela również zaczęła szybko wchłaniać repertuar, oczywiście zaczynaliśmy od najłatwiejszych rzeczy, takich prostych, a później przechodziliśmy do takich ostrych polek, że nawet świętej pamięci Wojciech Sowa nie powstydziłby się tego. A sądzę, że jeszcze pochwaliłby. Z tą kapelą mamy również duże osiągnięcia, bo pięciokrotnie z rzędu w Kazimierzu Dolnym na festiwalu w konkursie „Duży-Mały”, a później „Mistrz-Uczeń”  zdobywaliśmy pierwsze nagrody.

PRACA Z DZIEĆMI

Praca z młodzieżą nie jest łatwa, trzeba mieć dobre podejście, pedagogiczne. Ważna jest metoda zachęty, pochwały, nawet minimalne osiągnięcie warto pochwalić, bo to powoduje, że dzieci są zadowolone ze swojej pracy. Ponadto bardzo często zdobywamy nagrody pieniężne, które są dzielone pomiędzy nich. I to pewnie również stanowi zachętę, choć jestem pewien, że graliby i bez tych profitów.  Wiedzą bowiem, że ta muzyka im wychodzi, że grają dobrze.

Krystyna Dżuła

Prawdziwa pasja wypełnia życie, czyni życie ciekawszym, daje możliwość kontaktu z ludźmi, a człowiek nie może być sam. Jeżeli człowiek lubi ludzi, to ludzie się odwdzięczają się tym samym. I świat jest wtedy lepszy. My robiliśmy spektakle właśnie po to, żeby ludziom umilić ten świat – przekonuje Krystyna Dżuła, opowiadając przy okazji o swoich licznych pasjach.

KORZENIE

Ośmielę się nawiązać do słów Papieża Jana Pawła II: u Niego zaczęło się w Wadowicach, a u mnie w Dąbrówce Starzeńskiej, w chłopskiej rodzinie. Tato był społecznikiem, rolnikiem i również działał w teatrze. Mama miała nas czworo, nie miała na to czasu, ale jak przeszła na emeryturę, to odnalazła się w haftowaniu, co też jest obecnie moją pasją.

W Szkole Podstawowej w Dąbrówce był pewien nauczyciel, pasjonat muzyki i kiedyś powiedział: „zróbcie jakąś sztukę, byle to tylko nie był słomiany zapał!”. Szczególnie tyczyło się to mnie, bo ja byłam taki pędziwiatr i nauczyciel miał wątpliwości, czy w ogóle dojdzie to do skutku – ale się udało!

W Liceum Pedagogicznym były różne stowarzyszenia, różne formy działalności, pomagałam w teatrze klasowym. Tak to się zaczęło.

SZKOŁA

Potem po Szkole Podstawowej poszłam do Liceum Pedagogicznego w Gorlicach, bo chciałam być nauczycielem, w ogóle chyba byłam nauczycielem z powołania. Po zdaniu matury poszłam nie na upragnioną chemię, tylko tam, gdzie było bliżej. Czyli do Rzeszowa na polonistykę, gdzie studiowałam, pracując równocześnie w Pawłokomie na pierwszej placówce.

 Tak kochałam szkołę, że dzisiaj po latach stwierdzam, że więcej zainteresowania, energii poświęcałam szkole niż własnej rodzinie za co teraz, przy okazji, ją przepraszam. Dla mnie praca z młodzieżą była spełnieniem marzeń i nigdy nikt mi nie powie, że młodzież była zła.

SZKOŁA I TEATR

Kiedy pracowałam w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Dynowie, która mieściła się tam, gdzie teraz jest sklep budowlany, pan dyrektor Kiszka sprzyjał teatrowi szkolnemu i dzięki temu zrobiliśmy kilkanaście sztuk. Graliśmy „Śluby panieńskie, „Zemstę”, „Damy i Huzary”, „Piotr”, gdzie w tle był nawet telewizor, jako element scenograficzny. Przez ekran tego telewizora przechodziły bajkowe, baśniowe postacie, tak łączyła się baśń z rzeczywistością. W tym okresie Kuratorium Oświaty w Przemyślu organizowało festiwale kulturalne szkół. My, jako jedyna Zasadnicza Szkoła Zawodowa w okolicy, zgłosiliśmy się razem z liceami i technikami. W drugim festiwalu mieliśmy właśnie sztukę współczesną „Piotr”, a scenografię robił nam nauczyciel matematyki z naszej szkoły, pan Zbigniew Dymczak, który był wspaniałym człowiekiem. Wystąpiliśmy na festiwalu w Przeworsku, rywalizując z Technikum Elektrycznym. Przegraliśmy o jeden punkt.

TOWARZYSTWO GIMNASTYCZNE „SOKÓŁ”

W roku 1978 Teatr OSP Dynów stracił reżysera, bo pani Janina Jurasińska objęła funkcję dyrektora, więc nie miała już czasu prowadzić tego zespołu. W jej miejsce przyszedł pan Stanisław Kostur, też znany działacz społeczny, aktor, sportowiec, kiedyś dyrygent orkiestry i poprosił, żebym mu pomogła w sztuce pt. „Wojna z babami”. Przyszłam w 1978 roku i to trwa do dziś, bo najpierw był Teatr OSP, potem teatr przy MOK-u, a obecnie działamy w ramach Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Nawiązując do jego pięknej tradycji, która przetrwała dzięki ludziom, pracującym kiedyś w zespole teatralnym, którzy jeszcze po wojnie tę tradycję pielęgnowali. Zafascynowała mnie historia tej organizacji, jej ogromny wpływ na życie kulturalne w okresie międzywojennym, dlatego też prowadzę teatr jako Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, którego jestem prezesem. W zespole teatralnym reżyserowałam, przygotowywałam przedstawienia czterdziestu sztuk. Kilkakrotnie robiliśmy „Betlejem Polskie” w różnych okresach: od 1990 do 2000 roku.  Kilkakrotnie razy robiłam „Misterium Męki Pańskiej”, gdzie zespół, razem z chórem, liczył 70 osób. Bóg dał mi spotkać wielu dobrych ludzi, odpowiedzialnych, uspołecznionych, takich, których nie musiałam przekonywać, że trzeba coś społecznie robić.

HARCERSTWO

W Szkole Podstawowej w Pawłokomie prowadziłam z nakazu, ale również z własnych chęci, drużynęharcerską. Gdzie byłam, tam działałam społecznie. Dzieci były wspaniałe, chodziliśmy na biwaki, nocowaliśmy w lesie, wtedy nie było takich obostrzeń, takich wymogów bezpieczeństwa, ale byliśmy bezpieczni, bo i rodzice nam pomagali.

Kiedy skończyłam studia i wyszłam za mąż za pasjonata sportu, mąż żył piłką ręczną, a ja harcerstwem i teatrem. W Zasadniczej Szkole Zawodowej w Dynowie od roku 1970 do 1991 byłam jedną polonistką, więc wszystkie imprezy, uroczystości, spektakle należały do moich obowiązków. Prowadziłam drużynę starszo harcerską, jeździliśmy na rowerach, chodziliśmy pieszo, zwiedziliśmy Hutę Poręby, Jawornik. Prowadziłam harcerstwo i awansowałam w tej hierarchii harcerskiej, mam mundur i otrzymałam stopień Harcmistrza Polski Ludowej. Bardzo sobie cenię i do końca życia pamiętać będę nie tylko tekst przyrzeczenia, ale przede wszystkim zasadę, że „na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy”. Dzisiaj cokolwiek robię, to czuję się zobligowana, że dałam komuś słowo. Choć czasem jest to dla mnie trudne do wykonania, to jednak wiem, że słowa trzeba dotrzymywać.

WARTO BYĆ SPOŁECZNIKIEM

Nieraz zastanawiałam się, dlaczego ten teatr tak kocham. Lubię być z ludźmi. Teraz cierpię, że nie mogę nic zrobić z ludźmi, te obostrzenia ograniczają kontakt z ludźmi, telefon czy internet nie załatwiają tego co dawało obcowanie z ludźmi, tworzenie czegoś, ten proces tworzenia czegoś był zawsze wspólny.

Antoni Dżuła

Muzyka to jest wspaniały wynalazek. Więc proszę i apeluję, żeby nie tylko słuchać  ze słuchawkami na uszach, ale rozwijać swoją wrażliwość muzyczną. Pamiętajmy: każdy dźwięk ma swoją duszę – przekonuje Antoni Dżuła, przyjaciel inicjatywy „Dynów – Ludzie z Pasją”, człowiek o wielu aktywnościach i zasługach na polu muzycznym.

PREZENT OD BRATA

Wszystko zaczęło się w domu rodzinnym, bo trzeba powiedzieć, że śpiewów u nas było bardzo dużo. Mama śpiewała, tato śpiewał, były różne imprezy rodzinne okraszone śpiewem,  dodatkowo święta, święta kolędowe, bardzo dużo przy stole śpiewaliśmy.  Pewnego dnia brat kupił adapter Bambino, to były lata sześćdziesiąte i wtedy zaczęło się słuchanie muzyki. Ja podbierałem te płyty, jak brat jeździł na studia, to wyciągałem Bambino i słuchałem. Miałem nakazane, żeby nie zniszczyć tych płyt. Brat Janek podpatrzył, że mam ciągotki muzyczne, pamiętał, że kiedyś wyciąłem z tektury taki obrys gitary, naciągnąłem jakieś gumki, chodziłem i grałem. Więc popracował na budowie i przyniósł mi na Świętego Mikołaja prezent: gitarę i książkę „Szkoła gry na gitarze”, którą mam do dzisiaj. Do tego jeszcze dokupiłem flet prosty, który też bardzo mnie interesował i wtedy się zaczęła przygoda z muzyką.

PIESZO NA LEKCJE

Obecnie młodzież pokonuje odległości przy pomocy samochodów. Ja chodziłem ponad cztery kilometry pieszo z gitarą. Z Karolówki aż na Przedmieście, do nauczyciela Leszka Majchrzaka. To tam stawiałem pierwsze kroki, jeśli chodzi o gitarę. Te trudności trzeba było pokonywać zimą, latem, czasem litość ogarnęła nauczyciela, to brał mnie na motor i odwoził do domu, jak było ciemno. Czasy były trudne, ale chyba wszyscy widzieli ten mój zapał, więc jak tylko mogli, tak mi pomagali. Chociaż, z drugiej strony, wtedy było takie podejście starszych, że warto zdobyć jakiś zawód, z muzyki chleba nie będzie. Trzeba było pomagać w polu, bo było gospodarstwo rolne, rodzice pracowali i nie było mowy, żeby nie pracować. Ale trzeba było też się uczyć. Pamiętam jeszcze te czasy jak bracia się uczyli i nie było prądu, więc korzystali z lampy naftowej.

PASJA, KTÓRA STAŁA SIĘ PRACĄ

Tu jest tyle wątków różnych muzycznych, że sam nie wiem, od czego zacząć. Po zdaniu matury w Sanoku wróciłem do tej macierzystej Szkoły Zawodowej i tam dostałem propozycję pracy. Pracowałem dziesięć lat jako instruktor muzyki. W tym czasie robiłem jeszcze średnią Szkołę Muzyczną, więc równolegle jeździłem do Rzeszowa. Nie ukrywajmy  – ze względu na dojazdy był to ogromny wysiłek. Ale już wtedy wiedziałem, że muszę się uczyć dla moich uczniów – a była to młodzież wspaniała, zdyscyplinowana. Grywałem z nimi, tworzyłem zespoły w kolejnych latach, bo ten trzyletni cykl bardzo szybko mijał. Uczniowie byli ta muzyką tak przesiąknięci, że po latach zapraszałem ich do pracy w kolejnych, prowadzonych przeze mnie zespołach. Oni z resztą do dziś grywają w różnych miejscach, co z satysfakcją zauważam.

MUZYKA PODWÓRKOWA – MIEJSKI FOLKLOR

Często zdarzało mi się na różnych imprezach, festynach usłyszeć piosenki, które funkcjonowały na tym terenie. Usłyszeć nawet gwarę lwowska, bo przecież to wszystko przenikało się na tym terenie. U mnie w rodzinie słyszałem nieraz różne słowa, których nie rozumiałem, dopiero w słownikach sprawdzałem, co one znaczą. Kiedyś w „Kapeli Ostrzewianie” z nieżyjącym już kolegą Henrykiem Koryto rozmawialiśmy, że warto byłoby tworzyć taką muzykę podwórkową, kapelową, lwowską, która bazuje na gwarze. Nie udało nam się wspólnie razem tego zrealizować, ale mnie to zawsze gnębiło, leżało na sercu, że powinienem to zrobić. Po tylu latach po uczestnictwie w kabarecie i kapeli Dynowianie”, a jeszcze wcześniej w Ostrzewianach, Pogórzankach, postanowiłem, że zagramy właśnie taka muzykę. Jeszcze wcześniej podpatrywałem kapele podwórkowe na festiwalu w Przemyślu i bardzo to na mnie wpłynęło. Postanowiłem, że muszę te piosenki, które tu są na terenie Dynowa, Podkarpacia, uratować od zapomnienia. Ale też stworzyć coś nowego. I to jest kierunek, który wówczas obrałem.

EFEKTY EDUKACJI MUZYCZNEJ

Było mi żal, że Dynów nie ma takiej edukacji muzycznej jak inne środowiska. Podjąłem więc taki temat w 1999 roku na zebraniu Związku Gmin Turystycznych. Wysłuchano mnie uważnie, ale stwierdzono, że w aktualnie nie jest to możliwe. Trzeba było 14 lat, żeby powstała ta Szkoła Muzyczna. Ja się bardzo z tego cieszę, bo widziałem ilu uczniów zdolnych przewijało się przez placówkę. Nie każdy musi być artystą, ale potrzeba jest taka, żeby rozwijać muzycznie słuchaczy. Kiedy wspomnę dwudziestosiedmioletnią pracę w Szkole Podstawowej nr.2 w Bartkówce, to mam świadomość, że efekty mojej działalności widoczne są do dziś. Ci uczniowie śpiewają, grają i cieszą się muzyką. Warto i trzeba mieć pasję, a jeżeli marzenia połączy się z pasją i udaje się je zrealizować, to człowiek jest szczęśliwy.

Grażyna Malawska

Miałam szczęście, że podczas studiowania i liceum zwiedziłam całą Polskę i Europę. To trochę inaczej mnie ustawiło – myślałam, że będę taka żądna świata i gdzieś ucieknę, ale ja jestem jednak rodzinna, mnie się podoba to drzewo i to miejsce. I tu jest mi dobrze – opowiada Grażyna Malawska, wieloletnia dyrektor Domu Kultury w Dynowie, inicjatorka i uczestniczka wielu wydarzeń kulturalnych.

POWRÓT DO DYNOWA

Ja w życiu dawałam się po prostu nieść, dałam się porywać temu, co napotkałam. Tutaj z początku to było jednak dość obce mi środowisko  – wprawdzie chodziłam do miejscowego liceum, jednak potem nie było mnie na miejscu parę lat. I zostałam przyjęta bardzo dobrze. Może dlatego, że potrafiłam śpiewać, potrafiłam tańczyć? Pani Jurasińska, jedna z najlepszych polonistek jakie w moim życiu poznałam, nauczyła mówić mnie po polsku, recytować. Także doskonale się odnalazłam.

NIEZLICZONE AKTYWNOŚCI

Przywitał mnie teatr, a osobiście pani Krystyna Dżuła – to jest wielki człowiek, gdyby nie ona, to po prostu nie byłoby teatru w Dynowie. W tym samym momencie został powołany do życia chór, który prowadzi Andrzej Kędzierski – to już ze czterdzieści lat minęło od powstania tego chóru. Za moment był kabaret, Kapela Ostrzewianie, potem Kapela Dynowianie i oczywiście różne zespoły, które prowadziłam. Na przykład Zespół Pieśni i Tańca przy Liceum Ogólnokształcącym, czy organizowane przeze mnie kursy tańca. Przygotowywałam również programy na studniówki – czy to w liceum, czy w Zespole Szkół Zawodowych. I to wszystko mnie napędzało, nie tylko praca, ale ci ludzie, z którymi działałam.

PRACA – NAJLEPIEJ WŚRÓD LUDZI

Mikrofon towarzyszył mi przez całe moje życie zawodowe. Kochałam mówić do ludzi, kochałam śpiewać do ludzi, oglądać jak się śmieją – to mnie bardzo budowało, wzruszało i napędzało, mam nadzieję, że do pozytywnych rzeczy. To był mój największy atut, bo ja nie jestem menadżerką,  to nie moja natura. Chciałam przebywać z ludźmi na imprezach, śpiewać, tańczyć, organizować. To mnie scementowało ze środowiskiem, a ci wszyscy ludzie odwzajemnili mi te emocje. Dalej mi odwzajemniają, pamiętają o mnie, zapraszają na spotkania. Byłam, między innymi, przy założeniu „Towarzystwa Gimnastycznego Sokół”.  Tego było tak dużo, że wszystkiego nie jestem w stanie wymienić – wybaczcie!

DYNÓW – MIEJSCE WYJĄTKOWYCH LUDZI

Ci wszyscy aktywni ludzie, którzy tu są, którzy budują kulturę, tworzą koloryt naszej małej ojczyzny są wyjątkowi. Tego w wielu środowiskach nie ma, naprawdę. Gorąco zachęcam więc, aby skorzystać z tego co inni proponują, warto wypełnić sobie czas czymś wartościowym!

Tadeusz Podulka

Łączę pasję muzyki  ze sposobem na życie. Bo pasja to jest moje życie, muzyka to jest moje życie, moja miłością jest muzyka – tak, w piękny sposób, o swoich zamiłowaniach opowiada Tadeusz Podulka, jeden z Przyjaciół Inicjatywy „Dynów – Ludzie z Pasją”.

POCZĄTKI

Moje początki wcale nie były takie muzyczne, bo ukończyłem szkołę budowlaną, a nie muzyczną. Potem, już ze względu na pasję, dostałem się na magisterskie studia nauczycielskie na Akademii Świętokrzyskiej. I właśnie tam zaraziłem się jazzem, biorąc udział w warsztatach, gdzie byli najwybitniejsi polscy jazzmani. Był taki program Jana Ptaszyna Wróblewskiego z tego okresu, gdzie grałem w filharmonii na koncercie – pojawiam się tam taki młody, gniewny, z długimi włosami. Można to znaleźć w internecie. Cały czas dążyłem do tego, żeby mieć swój zespół jazzowy. Chciałem połączyć swoje życie z muzyką, więc trzeba było też zacząć zarabiać pieniądze. W moim środowisku skąd pochodzę, a jestem z Brzozowa, powstawiłem pierwsze kroki z orkiestrą jazzową, zespołem jazzowym, odbyły się pierwsze konkursy jazzowe, potem warsztaty. I tak, z roku na rok, podnosiłem swoje kwalifikacje jako saksofonista.

PASJA, KTÓRA STAŁA SIĘ PRACĄ

Na początku byłem nauczycielem w Liceum Ogólnokształcącym, później łączyłem dwa etaty:  Dom Kultury i szkołę. Potem jeszcze orkiestry dęte. Muszę powiedzieć, że tutaj w Dynowie zaczynałem od zera, bo cierpi do tej pory negatywny stereotyp orkiestr strażackich: źle ubrane orkiestry, złe instrumenty, grają słaby repertuar… Teraz wszystko się zmieniło. Wystarczy popatrzeć na przeglądy orkiestr festiwalowych, te orkiestry są naprawdę zawodowe – piękny instrument, piękne stroje, inny repertuar, najczęściej muzyka klasyczna, jazzowa.

ORKIESTRA

Zarząd Główny Związku Ochotniczej Straży Pożarnej organizuje cyklicznie, co roku, przeróżne festiwale – wojewódzki, regionalny i ogólnopolski. Czyli jest motywacja do tego, żeby brać w tych festiwalach udział, spotykać się z innymi orkiestrami. Repertuar, który w tej chwili obowiązuje, nie jest w żaden sposób narzucony, ale orkiestry inspirują się nawzajem. I nawet dziewczyny, które potrafią śpiewać, chcą z  nami występować. Zróżnicowany repertuar skłania do tego, że orkiestry się rozwijają. I młodzież powinno zachęcić się tym repertuarem.

DLACZEGO WARTO?

Korzystając z tej okazji chciałbym zachęcić rodziców, żeby posyłali swoje utalentowane dzieci do MOK-u do Dynowa, gdzie praca jest naprawdę owocna. Jest to ważne szczególnie w obecnych czasach, kiedy młodzież wiele czasu spędza przed komputerem. Oczywiście ja tego nie potępiam,  ale warto do nas przyjść, są instrumenty, wystarczą tylko dobre chęci i słuch muzyczny. Samo uczestnictwo w orkiestrze to najlepsza szkoła  dla młodego człowieka. Same ćwiczenia indywidualne w domu, w szkole muzycznej to jeszcze nie wszystko. Tutaj obowiązuje dyscyplina. Orkiestra jest właśnie po to, żeby wymagać, zintegrować te 30 osób. Naprawdę  warto przyjść.

MOTYWACJA OD LUDZI

Ludzie często oceniają: zagraliście ładnie, albo zagraliście trochę gorzej, musicie jeszcze trochę popracować. Te występy to największa motywacja –  nie pieniądze, profity. Istnieje jednak problem, bo nasza młodzież kończy Szkołę Muzyczną, wiadomo, że nie wszyscy pójdą na studia, nie wszyscy zostaną zawodowymi muzykami, czasem pojadą za granicę, żeby zarobić pieniądze. Ale oni tu kiedyś wrócą, bo mają gdzie wrócić.

Kapela Ludowa „Dynowianie”

Folklor dla mnie to jest dziedzictwo narodowe. Uważam, że musimy go kultywować – przekonuje Maria Wiśniowska, która wraz z Romanem Bielcem i Januszem Kędzierskim opowiadają nie tylko o Kapeli Ludowej „Dynowianie”, ale też o tym, jaką rolę w ich życiu odgrywa muzyka.

POCZĄTKI KAPELI, POCZĄTKI GRANIA

Kapelę założył Tosiek Dżuła, to była jego inicjatywa. Uważam, że jest to jest wielki człowiek, on do tego konsekwentnie dążył, on doprowadził do powstania zespołu, który gra już dwadzieścia lat. Było dużo występów zagranicznych, Ukraina, Słowacja, Niemcy… Obecnie mamy pewne problemy kadrowe, ale jest szansa, że się to poprawi. Akordeon od zawsze mi się podobał, rodzice zdecydowali się mnie wesprzeć, więc żeby kupić mi instrument, musieli sprzedać krowę. Dzisiaj jest troszkę inaczej, dzieci mają takie warunki Szkołę Muzyczną na miejscu. W tamtych czasach brałem lekcje u obecnego organisty Maziarza, miałem starego Komarka i nim jeździłem na próby. Człowiek cieszył się ze wszystkiego – opowiada Roman Bielec.

JAK W RODZINIE

Czuję się tutaj jak w rodzinie. Tak, to jest moja druga rodzina i mogę powiedzieć śmiało, że ojcem tej naszej muzykującej rodziny jest Roman. Muzyka jako pasja przechodzi zazwyczaj z pokolenia na pokolenie, często wpływ ma tradycja rodzinna, a u mnie akurat tak nie było. Nie, nie przypominam sobie, żeby ktoś u mnie w rodzinie muzykował, ale mam to szczęście, że mieszkam w otoczeniu muzykujących znajomych, sąsiadów, więc otaczała mnie atmosfera muzyczna. To mnie zachęciło. Namawiali mnie długo, żeby grać na instrumencie i zmotywowali mnie. Zacząłem u mojego sąsiada, pana Toczka. To on mnie zaraził pasją, a potem zacząłem zastanawiać się – co dalej? Poszedłem więc do Szkoły Muzycznej i na studia muzyczne – mówi Janusz Kędzierski.

MUZYKA W SERCU GRA

Ja uważam, że to jest jak powołanie.  Coś, co nieustannie wzywa i pomimo, że masz rodzinę, pracę zawodową, mnóstwo obowiązków, to dajesz radę wszystko pogodzić. Kocham to. Wszystkich młodych, tych najmłodszych gorąco zachęcam, bo to jest i nasza przyszłość i nasze korzenie. Warto wspomnieć, że istnienie kapeli, to ogromna zasługa naszych rodzin, bo on muszą się z tym godzić, że często nie ma nas w domu.  Bywały takie momenty, że rocznie byliśmy na trzydziestu koncertach, wyjazdach. To nieprawdopodobne uczucie, jak podczas koncertów, czy spotkań, widać miłość tych ludzi do muzyki. Miłość osób starszych, seniorów, ale i młodzieży, która potrafi bawić się przy folklorze. Im też muzyka w sercu gra – przekonuje Maria Wiśniowska.

ZASŁUŻONY DLA KULTURY POLSKIEJ

Po reaktywacji kapeli była potrzebna solistka, a ja kocham muzykę nad życie. Przyszłam z duszą na ramieniu i tak zostałam, do dziś.  Zawarliśmy tutaj dużo przyjaźni. Spotykaliśmy się nawet rodzinami, wyjeżdżaliśmy. To były naprawdę piękne czasy. Byliśmy i w Krakowie, i w Częstochowie na Dożynkach Powiatowych Częstochowskich. Wielokrotnie byliśmy w Warszawie. Dla nas  największym osiągnięciem było otrzymanie nagrody „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Odznaczenie, które odebrałam w Warszawie w imieniu naszej kapeli. To było takie podsumowanie pracy wszystkich osób, związanych z kapelą – opowiada Maria Wiśniowska.

SZKOŁA MUZYCZNA DOBRODZIEJSTWEM

Brakowało nam takich szkół jakie teraz istnieją. Jesteśmy wdzięczni Pani Dyrektor i Panu Burmistrzowi za to, że mamy to swoje miejsce, mamy instrumenty, mamy przepiękne stroje i mamy życzliwość, wsparcie. To jest chyba dla nas największe osiągnięcie, że ktoś nas chce – kończy Maria Wiśniowska.

Andrzej Kędzierski

Ktoś powiedział, że prawdziwe  szczęście składa się  z tysiąca drobiazgów życia codziennego i te tysiące młodzieży, z którą miałem przyjemność pracować, to są takie elemenciki, które stanowią całość mojej pasji muzycznej – opowiada Andrzej Kędzierski, przyjaciel inicjatywy „Dynów – Ludzie z Pasją”, twórca chóru „Akord”.

POCZĄTKI PASJI

Moja pasja związana z muzyką zaczęła się od nauki na Wydziale Wychowania Muzycznego Studium Nauczycielskiego w Krośnie. Potem podjąłem już pierwszą pracę w Szkole Podstawowej w Bartkówce, a po kilku latach pracy przeniosłem się do Zespołu Szkół w Dynowie. Oprócz głównych zajęć, czyli lekcji wychowania muzycznego, od nauczyciela tej specjalności wymaga się, żeby robić coś więcej. W ramach zajęć pozalekcyjnych prowadziłem zespoły, najczęściej były to zespoły wokalne -zarówno w Bartkówce jak i tu w Dynowie. Muszę powiedzieć, że praca w zespołach to nie tylko tradycyjna współpraca na linii uczeń-nauczyciel, ale też zaangażowanie rodziców, a nawet zakładów pracy, bo trzeba uszyć stroje, zrobić dekoracje. Do tego angażowało się rodziców i zakłady pracy u nas – na przykład Spółdzielnie Inwalidów, bo oni mieli dużo materiałów, więc mogli zasponsorować, wesprzeć.

OGNISKO MUZYCZNE – KUŹNIA TALENTÓW

W latach osiemdziesiątych zostałem Dyrektorem Społecznego Ogniska Muzycznego. To była filia Towarzystwa Muzycznego w Przemyślu. Wspólnie z kolegami  Antonim Dżułą, Henrykiem Koryto, Tadeuszem Prokopem prowadziliśmy zajęcia nauki gry w klasie akordeonu, fortepianu i gitary. Skorzystało z tego kilkadziesiąt osób, bo przecież w najbliższej okolicy nie było takiej możliwości. Najbliższe szkoły muzyczne były 30 kilometrów od Dynowa, więc to była wówczas prawdziwa atrakcja. Z początku udzielałem lekcji na akordeonie, ale też nauczyłem pierwszych utworów wokalnych słynnego dzisiaj tenora pana Pawła Skałubę, z którym niedawno wspominaliśmy sobie, jak to było fajnie i jakie były to dla nas przeżycia. Kolejny mój uczeń –  też tenor! –  Grzegorz Rogut jest obecnie solistą w Filharmonii Częstochowskiej. Warto byłoby go zaprosić do Dynowa, tak jak był u nas pan Skałuba. To ognisko muzyczne spełniło swoja rolę, kiedy nie było innych możliwości. 

CHÓR

Chór istniał u nas od dawna i prowadzony był przez ciekawe osoby, takie jak długoletni dyrygent Tadeusz Dymczak. Tradycje śpiewów, orkiestr dętych, jest bardzo długa. A to się przekłada później na społeczeństwo, które słucha, chce uczestniczyć bezpośrednio przy wykonywaniu tego miłego zawodu, w roli śpiewaka lub też muzyka.

Moja praca z chórem zaczęła się to latem 1981 roku. Pani Krystyna Dżuła wystąpiła z inicjatywą , żeby zrobić taki program patriotyczny w pierwszą rocznicę strajków sierpniowych. Poproszono mnie, żebym przygotował część muzyczną do tego programu. Zmobilizowałem grupę prawie trzydziestu osób, przygotowaliśmy wspólnie repertuar na chór mieszany i ten spektakl się odbył. Co dalej? Szkoda tego potencjału nie wykorzystać, więc wystąpiliśmy również podczas akademii 11 listopada. Później przygotowaliśmy kolędy, następnie Wielkanoc, obchody trzeciego maja.  W tym okresie były duże dożynki wojewódzkie, bo było poświęcenie sztandaru Solidarności, więc wówczas przygotowaliśmy pieśni dożynkowe i ludowe. Potem znowu przyszedł listopad i tak samoistnie stworzył się cykl imprez, który trwa przez czterdzieści lat. W momencie kiedy repertuar był już wystarczająco bogaty, pojawiły się propozycje występów nie tylko w Dynowie, ale i troszeczkę dalej. Byliśmy w Przemyślu, Jarosławiu, Horyńcu, w Rzeszowie. W dorobku mamy również dwa występy za granicą, byliśmy w Sądowej Wiszni i w Siankach u źródeł Sanu.

PRACA Z LUDŹMI

My nie traktujemy pracy w chórze jako pracy zawodowej, dla nas jest to odskocznia od życia codziennego. My się tam odstresowujemy, rozmawiamy na różne tematy, dzielimy się swoimi radościami, troskami. To wszystko daje nam odskocznię od codziennego życia, od codziennej pracy. Staram się też stworzyć atmosferę bez niepotrzebnych spięć. Trzeba stosować taką zasadę: „jak chcesz rządzić ludźmi, to nie poganiaj ich, tylko spraw, by chcieli podążać za tobą”.  Trzeba stworzyć im przyjazne warunki, nikogo na siłę do niczego nie zmusimy.

FENOMEN MUZYKI

Sam często powtarzałem uczniom klas gimnazjalnych, że muzyka nie jest wcale najważniejszym przedmiotem w szkole, ale daje dużo przyjemności i radości, odstresowuje, uwrażliwia człowieka , uczy odwagi. Zawsze zachęcałem do muzyki i starałem się stwarzać taka atmosferę łagodnej zachęty.

Życzę sobie, żeby nie zabrakło nam sił, a ludzie byli nadal tak zaangażowani, jak teraz, cieszyli się z tego, że mogą sobie pośpiewać. Na pewno w każdym człowieku drzemie niezauważalnie jakaś  pasja, zainteresowanie, tylko trzeba się otworzyć na społeczeństwo, na ludzi, na propozycje.

Łukasz Domin

Pokazujcie wszystkie swoje pasje, nie wstydźcie się co robicie. Pokazujcie to, pokazujcie innym, bo możecie kogoś zaszczepić. Naprawdę warto! – zachęca Łukasz Domin, twórca inicjatywy „Aktywny Dynów”, opowiadając przy okazji o swojej drodze do realizacji pasji.

POCZĄTKI DYNOWSKIEGO BIEGANIA

Zaczynaliśmy w 2012 roku od biegów, na które przychodziło kilkanaście osób.  Ale z czasem tych osób zaczęło przybywać. Jedna osoba zaszczepiała drugą tą pasją, tym bieganiem, tą aktywnością ruchową. Już nie mówię nawet o bieganiu, ale o samej aktywności ruchowej. Choć akcje typu „Dynów Biega” to, oprócz aktywności ruchowej, integracja wielu rodzin z Dynowa i okolic, gdzie może przyjść mama, tata, dziecko, babcia. Wszyscy razem mogą pobiec w pierwszej grupie, cieszyć się tym i bawić. W 2019 roku na „Biegu Mikołajkowym” było  1001 osób. To był jeden z największych Biegów Mikołajkowych nie tylko na podkarpaciu, ale i w Polsce. O czym nie omieszkały wspomnieć media  ogólnopolskie, które pokazywały to wydarzenie.

ORGANIZACJA POPULARNYCH IMPREZ

Oprócz imprezy „Dynów Biega” jest też „Dynowska Zadyszka” – czyli profesjonalny bieg na dystansie 10 kilometrów. Jeden z bardziej  popularnych na Podkarpaciu. Podczas przesilenia letniego organizujemy też „Ultra Przesilenie” – czyli ultramaraton. Jest też zimowy półmaraton na dystansie 21 kilometrów o nazwie „Zimowe Przesilenie”. Robimy „Bieg Tropem Wilczym” Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jest więc sporo podobnych wydarzeń w Dynowie. Mamy tutaj wielki klub, w którym bierze czynny udział około sto osób. Jeżdżą oni na zawody po całej Polsce, a nawet za granicę. To jest wspaniałe, że tyle ludzi jest zaangażowane w tę pasję, w bieganie. Pokazują, że można wstać z kanapy i zacząć się ruszać. I powoli, powoli, zwiększać te dystanse.

BIEGANIE CHARYTATYWNE

Czułem, że tą swoją pasją i marzeniami mogę komuś pomóc. I tak, w 2017 roku, razem z moim kolegą Sławkiem Hadro, przebiegliśmy całą Polskę – z północy na południe. Uzbieraliśmy przy tym pieniądze dla naszego Kacperka Słabego z Dynowa. W tym roku planujemy bieg z Wenecji na Podkarpacie na dystansie 1111 kilometrów. Chcemy w to zaangażować większą społeczność, my biegniemy, a każdy będzie mógł wesprzeć finansowo zbiórkę pieniędzy dla potrzebujących. Wymyśliliśmy też challenge1111 – w którym osoba nominuje wybrane osoby do przebiegnięcia 1111 metrów. Nominowane osoby przebiegają, nominują kolejnych i wpłacają  11złotych plus 11groszy. To będzie symboliczny gest, a dla nas mocne wsparcie na tym dystansie.

CZYM JEST REALIZACJA PASJI?

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że bieganie, to po prostu moje życie. Bieganie, sport, aktywność ruchowa, dzięki tej pasji poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Gdy mam gorszy dzień, to idę pobiegać  i nie myślę o tym co było, odcinam się od wszystkiego. Odpoczywam psychicznie. Czasem podczas treningu muszę dać sobie mocno w kość, żeby od czegoś się odciąć. Ja tym żyję. Dopóki będę mógł, dopóki zdrowie pozwoli , to chcę kontynuować ten styl życia.

WARTO MIEĆ PASJĘ!

Nieważne czy jest to bieganie, czy wędkarstwo, zbieranie znaczków, czy monet. Pasja jest wewnątrz człowieka, człowiek to czuje. Jeśli człowiek nie ma pasji, robi coś na siłę, to nie ma to żadnego sensu. Pasję trzeba czuć. Tak jak to czuje biegacz, tak jak to czuje wędkarz, czy kolekcjoner znaczków  – to siedzi wewnątrz, a później uaktywnia się na zewnątrz.

Projekt „Ludzie z Pasją”  jest wspaniałą inicjatywą. Dzięki niemu możemy odkryć osoby, które mają pasję, a my zupełnie o tym nie wiemy. Są ludzie, którzy nie uaktywniają się z zainteresowaniami. Pracują sobie cicho, w zakątku. I fajnie byłoby tych ludzi odkryć, bo znam kilka osób, którzy maja wspaniałe pasje, a pracują w ukryciu.

Artur Szczutek i Jacek Stochmal

Myślę, że nie ma określonej definicji społecznika, to po prostu rodzi się w człowieku, w duszy, w umyśle. Społecznikostwa nie da się wyuczyć, to, po prostu, trzeba mieć w sobie – mówi Artur Szczutek, który wraz z Jackiem Stochmalem pełnią rolę Przyjaciół Inicjatywy „Dynów: Ludzie z Pasją”. Opowiadają przy okazji o wielu swoich zainteresowaniach i aktywnościach.

WOLONTARIAT NA WSCHODZIE

Przygoda zaczęła się od współpracy z Fundacją Prospe, której prezesem jest nasz kolega ks. Maciej Gierula. To on zaproponował nam wyjazd do Abchazji  i Gruzji, żeby pomóc lokalnym mieszkańcom w odbudowie. Przeprowadziliśmy sporo remontów, z Harty było nas prawie dziesięć osób. Ludzie, którzy po prostu spakowali się i pojechali, bez pieniędzy, dobrowolnie. To cieszy, jak jedziesz do obcego państwa, pomagasz i widzisz, jak miejscowi ludzie się cieszą. W Gruzji panie, które nam pomagały, dziwiły się. Mówiły do ksiedza – jak można przejechać 3 tysiące kilometrów, zostawiając rodzinę, nie pracując w tym czasie, tylko po to, żeby pomóc? To było dla nich nie do pojęcia – opowiada Jacek Stochmal.

Z Arturem byliśmy tam dwa razy w Abchazji. Jeżeli będzie możliwość, to w tym roku też bardzo chętnie pojadę i jeszcze syna chcę wziąć na wolontariat. Chciałbym mu pokazać, że świat nie opiera się tylko na pieniądzach, na komputerze. Natomiast jeśli mówimy o pomocy międzynarodowej,  to jest też rejon sołecznikowski  na Litwie, gdzie mieszka 80% Polaków i mają tam ciężko. Przyjechali tutaj do naszej gminy ludzie, którzy działają też społecznie, wolontariacko, są z Nowego Targu, taki pan Marcin Kania i on nas wciągnął do pomocy rodakom na wschodzie – uzupełnia Artur Szczutek.

14 TON DARÓW

Nie potrafiliśmy odmówić, zmobilizowaliśmy siebie oraz społeczność i zebraliśmy 14 ton darów. Całą naczepę różnego rodzaju odzieży, książek, sprzętu RTV, AGD, wózków inwalidzkich. Zawieźliśmy to do Fundacji Miłosierdzia Bożego, którą zajmuje się pan Tadeusz Rymanowski i on to po prostu rozdzielił. Następną zbiórkę zorganizowaliśmy dla strażaków, którzy tam pracują -postanowiliśmy im pomóc i zorganizowaliśmy zbiórkę wśród strażaków na podkarpaciu. Zebraliśmy umundurowanie, buty, sprzęt. Później były  jeszcze okazjonalne zbiórki żywności,  organizowane stricte przed świętami – opowiada Jacek Stochmal.

Teraz koledzy z Nowego Targu zebrali całego tira, prawie 15 ton różnej żywności. Piotr Hadam zaoferował swoją pomoc i po raz kolejny bezpłatnie pzawiózł ten transport. To cieszy tym bardziej, jak widzi się życie tych Polaków, jak oni tam mieszkają , oni mają naprawdę trudno – dodaje Artur Szczutek.

KRWIODAWSTWO

W roku 2008 założyliśmy Klub Honorowych Dawców Krwi, który działa już ponad dwanaście lat.  Myślę, że od tego czasu zdołaliśmy uzbierać blisko 500 litrów krwi, może nie pełne, nie liczyliśmy tego przez cały okres działalności klubu. Ale tyle, mniej więcej, wychodzi z ilości organizowanych zbiórek. Można sobie tylko wyobrazić, ile osób w ten sposób zostało uratowanych – i to też jest ogromna satysfakcja. Koniecznie musimy wspomnieć o cierpliwości i wyrozumiałości naszych żon – stwierdzają zgodnie obaj bohaterowie.

KIM JEST SPOŁECZNIK?

Ja po prostu robię to co lubię. Cieszę się z tego, co udało nam się osiągnąć – to jednak zostanie na dłużej i wierzę, że kiedyś młodsze pokolenia będą mogły korzystać nie tylko z naszych doświadczeń, ale i naszych błędów. Ważny jest też aspekt edukacyjny – jeżeli, przykładowo, zbieramy krew i przy okazji próbujemy pokazać jak wygląda pierwsza pomoc przedmedyczna, towarzyszą temu różnego rodzaju zawody. Młodzież bierze w tym udział, przygotowuje się do wydarzenia i na pewno coś w głowie im zostaje. Dzięki temu będą mieli w przyszłości większą odwagę w pomocy drugiemu człowiekowi. Ważne jest, że, pokazujemy, co można lepiej zrobić, jak zrobić. Młode pokolenie przejmie to po nas, jestem o tym pewny – mówi  Jacek Stochmal.

Ale do tego muszą być dwie, trzy osoby, które będą po prostu na pierwszej linii w działaniu. Zostałem szefem straży w Harcie, postanowiłem sobie kilka rzeczy zrobić i do tej pory trzymam się wytyczonego kursu. Jestem ja, jest Jacek, jest wiele innych osób – bo przypomnę tylko, że straż liczyła około 30-40 członków, a tej chwili mamy ich około 120. Ale trzeba zaczynać o młodzieży, to ważne, bo tu wychowuje się następców – dodaje Artur Szczutek.

INNE PASJE

Moją domową pasją, którą rekompensuje rodzinie czas rozłąki, jest gotowanie. Bardzo lubię to robić, staram się gotować  i przygotować dla całej rodziny tradycyjne polskie, zdrowe jedzenie. Zaczynam też teraz na własną rękę produkować różnego rodzaju wędliny, postawiłem piec chlebowy, kiedyś miałem do czynienia z branżą piekarniczą, więc będę w stanie wypiekać swój chleb. Od 35 lat zbieram znaczki, nie zaraziłem tym jednak nikogo w rodzinie, jest to niestety hobby nieco ginące – opowiada Artur Szczutek.

Marek Pyś

Człowiek żałuje rzeczy, których nie zrealizował. Dlatego trzeba próbować, trzeba odkrywać wokół siebie ten cudowny świat! – przekonuje Marek Pyś, aktor, przyjaciel inicjatywy „Dynów – Ludzie z Pasją”.

PRACA Z MŁODZIEŻĄ

Jedną z najważniejszych moich pasji jest z pewnością praca z młodzieżą, dziećmi. Jest to pasja autentyczna, bo odbiorcy – młodzież i dzieci właśnie – są najbardziej szczere i to one tak naprawdę mnie uczą wielu rzeczy. Najlepszy komplement jaki kiedykolwiek dostałem, usłyszałem od przedszkolaka:  „To było takie śmieszne, tak się śmiałem, że aż mi się pupa spociła!”. Nikt inny nie powiedziałby tak ślicznie o moim aktorstwie, prawda?

CZAS NA PONTON!

Od urodzenia mam przeróżne pasje, które staram się realizować – dlatego zachęcam wszystkich do odnajdywania nowych zainteresowań. Trzeba przez cały czas szukać nowych pasji, bodźców. Szczerze mówiąc – myślałem, że już wszystkie swoje pasje wyczerpałem i nic nowego nie wymyślę. Ale nagła śmierć Aleksandra Doby, który przepłynął dwa razy Atlantyk, skłoniła mnie do nagłej refleksji, że przecież ja nic w życiu nie zrobiłem! On miał 75 lat i dotarł na Kilimandżaro, a ja co? Tylko 70 kończę! Postanowiłem więc, że muszę gdzieś ruszyć i stwierdziłem, że zacznę tak, jak on. Popłynę sobie pontonem z Dynowa nad morze. I wiem, że dam radę!

NIE WSTYDŹMY SIĘ PASJI!

Warto korzystać ze świata, bo wygląda teraz zupełnie inaczej. Dzięki takiej akcji wiele osób ma ogromną szansę się wykazać. Ja, moje pokolenie, nie mieliśmy takich możliwości, jakie mają teraz. Nawet ten wywiad – koledzy przyszli przygotowani, z kamerami, z całym tym sprzętem, chwila nagrania i można to puścić w świat! Czyż to nie jest genialne? Wykorzystajmy więc te możliwości, bo nawet ten wywiad dowodzi, że możemy w łatwy sposób przekazać coś innym, zainspirować drugiego człowieka, ale i być zainspirowanym. Dzięki ludziom i ich pasjom świat jest inny, piękniejszy, bardziej kolorowy.